Śmierć Andrzeja Bobkowskiego była
„tak cicha i spokojna, jak rzadko pewnie bywa". „Cały dzień
był nieprzytomny – donosiła jego żona Anieli Mieczysławskiej. –
Spał i poza paroma momentami po południu nie cierpiał. Około 8
byłam z nim sama i zauważyłam, że oddech się zatrzymuje. Wzięłam
go w ramiona, był to rzeczywiście jego ostatni oddech. Wszelka
pomoc okazała się bezskuteczna, po trzech kwadransach już nie
żył".
/.../
Bobkowski umierający, walczący do
końca z chorobą i cierpieniem, to także człowiek głęboko
religijny, katolik trwający przy swej wierze mocno, a przy tym z
charakterystycznym dlań poczuciem humoru. Widocznym choćby wtedy,
gdy tuż przed operacją, w czerwcu roku 1959, notuje: „Rano
wstałem wcześnie, o siódmej i bez śniadania pojechałem do
kościoła do »Maryknoll« do spowiedzi i do komunii. Jak się
należy do tego »Dżokej klubu«, to trzeba zachowywać reguły".
Ostatni zapis z dziennika Bobkowskiego kończy się jednak serio:
„Czy człowiek, dla którego śmierć jest jak zamknięcie
papierośnicy, trzask i nic więcej, który boi się jej tylko tak
jak zwierzę prowadzone na rzeź, czy ten człowiek może pisać
wiersze? Czy w ogóle jest człowiekiem?".
/.../
Religijne credo Bobkowskiego najlepiej
chyba zawiera zdanie ze „Szkiców piórkiem": „Żyć i
modlić się". W wojennym dzienniku pisał: „Coraz częściej
modlę się nad szklanką piwa lub kieliszkiem rumu, bo są to
momenty, w których naprawdę czuję, że jeszcze żyję. I
dziękczynię".
/.../
Gdy w 1948 roku pojechał do Lourdes, zauważył w reportażu
opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym", że „Boga
potrzebuje się przecież tak samo jak tlenu, a duch nie tylko jest
rozumem, lecz także uczuciem". W lutym 1960 r. w liście do
Turowicza, przyznając się, iż od dwóch lat żyje w cieniu
śmierci, wyjaśniał: „Wiele przeszedłem przez ten czas i zrobiło
to ze mnie jakby innego człowieka. Ale wydaje mi się, że do
pewnego stopnia wygrałem tę walkę. Moralnie. Nie powiem Ci, że
przestałem się bać śmierci, bo to jest idiotyzm. Ale udało mi
się ją »przyjąć« [...] Nie, nie można przeczyć śmierci,
można ją tylko po chrześcijańsku (używam najszerszego terminu)
przezwyciężyć. Śmierć powinno się brać zupełnie na serio
przede wszystkim jako koniec życia w tym sensie, w jakim my to życie
pojmujemy, to znaczy naprawdę i bez głupich dowcipów jako koniec
świata i koniec w s z y s t k i e g o w naszym ludzkim rozumieniu.
Poza tym pozostaje tylko ufność i wiara w nadprzyrodzone
miłosierdzie Boskie, które można załatwić tylko wiarą i
ufnością, bo tego tu naszym umysłom nie można zrozumieć. To
kwintesencja mojej filozofii i mojego spokoju".
/.../
Dzień przed śmiercią, w niedzielę,
Bobkowski był na tyle silny, że chciał pospacerować z żoną.
„Rozmawialiśmy o tyle, o ile Jędrek mógł – wspominała
Barbara Bobkowska – starałam się jak co dzień dodać mu nadziei.
Gładził mnie po głowie i objął, a potem poprosił, żebyśmy
razem zmówili pacierz".
Z eseju Andrzeja Urbankowskiego w "Rzeczpospolitej"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz